ogrom wiedzy za darmo, ale dorzuć się na kawę



poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Norseman Extreme Triathlon 2011 cz. 4

To już ostatnia część opowieści o najtrudniejszym długim dystansie na świecie (a za taki Norseman uchodzi).

Skończyła się jazda na rowerze długim i szalonym zjazdem, T2 przygotowane przez support czekało, wystarczyło zamienić tylko rower na buty do biegania, a kask na czapeczkę i można było zacząć biec maraton.
Tak zrobiłem, a ze zmianą sprzętu zmieniła się też pogoda. Zrobiło się i słonecznie, i gorąco.



Pierwsze 25 km biegnie się wzdłuż jeziora, asfaltem, lewą stroną drogi delikatnie opadającą i wznoszącą się.
Biegnę i liczę: byłem 121, muszę utrzymać pozycję do pierwszego punktu kontroli czasu i miejsca na 32 kilometrze.
Muszę, muszę, muszę!

Do 10 km niewiele się zmienia.
Tylko wody w butelce mam coraz mniej, a słońce nieustannie i nieprzerwanie grzeje.



Organizator zapewniał, że do 25 km nie da się zawodnika w żaden sposób wspomóc. Na szczęście nie jest tak źle. Są podjazdy do domów, jakieś boczne, rzadko uczęszczane drogi i dzięki temu doczekuję pomocy po 12 km. Kasia z Przemkiem doganiają mnie (zwijali T2) i wspomagają nowymi napojami.
A ja..., ja w tym czasie jestem już 119!
Za chwilę 120, gdy jak to się później okazało, trzecia na mecie kobieta przebiega obok mnie z prędkością mknącego F-16 (określenie prędkości jest jak najbardziej relatywne, w tym przypadku jest to ok. 5:00/1 km).

Biegnę, odliczam kilometry i miejsca, krok za krokiem bliżej mety, słońce grzeje, pić się chce - typowa maratońska samotność.



Od 20 km nareszcie widać górę. Metę wybrańców.
Zmęczenie nie pozwala się zachwycić lub przerazić, westchnąć lub przekląć. Trzeba biec dalej.



W końcu pierwszy oficjalny punkt żywnościowy na 25 kilometrze. Nie należy obiecywać sobie po nim zbyt wiele, to już wiem, bo to zawody dla twardzieli, dzięki czemu nie zawodzę się.



A po nim..., po nim..., po nim zaczyna się 10-cio km podejście z 10% nachyleniem: wijące się serpentyny w górę.
W tym momencie mój misterny plan biegu do punktu na 32 km wali się w gruzy. Nie tylko mój. Prawie nikt nie biegnie. Zaczyna się marsz pod górę.
Jestem ok. 112-115-stego miejsca i wygląda na to, że już niewiele może się zmienić.
O jakże się wtedy myliłem!

  • Po pierwsze: są tacy co biegną, o ile można to nazwać biegiem, ale skutek jest jeden: znowu spadam o kilka pozycji. O tym, jak wielki błąd popełniają przekonam się parę kilometrów dalej mijając ich. Patrzą z bezsilną zawiścią i zazdrością, i nie są w stanie nic więcej zrobić.
  • Po drugie: lata doświadczeń i wędrówek górskich zaczynają procentować - większość idzie, ja maszeruję przesuwając się w klasyfikacji coraz bliżej setnego miejsca.



Ta wspinaczka jest prawdziwą szkołą charakteru. To monotonne zdobywanie wysokości. Trzeba się zaciąć w sobie i iść, i iść, i iść. Skutek dla mnie jest jeden: na pierwszym i kluczowym checkpoincie (32 km) zgłaszam się i w odpowiednim czasie, i na odpowiedniej pozycji. Mogę iść dalej. W górę.
Idę.



W końcu podejście się kończy. Przede mną 2 kilometry płaskiego (pamiętasz z poprzedniej części opisywanie dominującej płaszczyzny?, "płasko", czyli suma podejść i zbiegów wynosi ok. zero). Postanawiam biec. Wypoczęty marszem - biegnę i przesuwam się na 99-100 miejsce (przez grzejące słońce gubię nieco rachubę, a może to zmęczenie?). W każdym bądź razie cieszę się z "wejścia" w pierwszą setkę.



Dobiegam na 37-my kilometr. Przemek czeka już z plecakami z obowiązkowym wyposażeniem. Podchodzimy do bramki, dokonuje się obowiązkowa kontrola i ocena mojego stanu. Werdykt: mogę kontynuować zawody. Na górską ścieżkę wchodzimy jako 97 zespół.



Udało się, hura! Teraz już wiem, że nikt mi nie odbierze mojego zwycięstwa. Mogę się wlec noga za nogą i tak skończę na górze, przy schronisku na Gaustatoppen. Dodatkowe siły wskrzeszone euforią powodują, że pragnę być w pierwszej setce, utrzymać to miejsce. Zaczyna się szaleńczy marsz po rumoszu skalnym.
Najpierw ja ciągnę za sobą Przemka, potem to on będzie odnajdywał ścieżkę i mnie prowadził.



I tak wchodzimy coraz wyżej i wyżej, aż w którymś momencie mam już dosyć. Już mi się nie chce. Chcę odpocząć. Gdzie jest ten cholerny wierzchołek?! Gdzie ta przeklęta meta?! Są tylko kamienie osuwające się spod butów.
Obojętnieję, pogodzony z losem, który oznacza dla mnie niekończące się wchodzenie i wpatrzony w podeszwy Przemka idę jego śladem.

I gdy meta jest już parę metrów nade mną, gdy przygotowuję sobie choreografię wejścia i pozowania do zdjęć słyszę głos: szybciej, bo ten z dołu biegnie i cię przegoni.
Podrywam się do biegu. Nie! Nikt mnie nie przegoni! Już nie pozwolę się wyprzedzić! Nie teraz! Nie teraz! Zdyszany przebiegam metę.



Nie mam siły się cieszyć, krzyczeć czy płakać ze szczęścia. Dostaję swoją nagrodę: talerz zupy i... mogę zjechać windą tunelem wydrążonym w górze. Przemek schodzi, po drodze zabiera wdrapującą się Kasię, która miała donieść mi kolejną zmianę rzeczy.
Spotykamy się na parkingu na 37-mym kilometrze. Parę godzin temu stąd wyruszałem na ostatnie kilometry. Patrzę na górę. Wygrałem. Jeden-zero dla mnie.
Jedziemy do hotelu odpocząć. Jestem Norsemanem. Zmęczonym i zadowolonym z siebie Norsemanem.



Wracając do biegu: wyprzedziła mnie tylko jedna osoba.
Wracając do zawodów: ukończyłem je na 88 miejscu.
Wracając do wyczynu: dokonałem wielkiej rzeczy: jestem pierwszym Polakiem, który ukończył Norseman'a finiszując na szczycie góry.

Na drugi dzień z rozkoszą ubrałem czarną koszulkę finishera. Leżała jak ulał.



Chciałbym serdecznie podziękować Przemkowi Przywartemu, który okazał się najlepszym supportem świata. Mój sukces bez jego udziału nie byłby nic warty, w ogóle nie byłby możliwy.

Dziękuję kibicom za wsparcie, którego świadomość podtrzymywała mnie na duchu w zimnej wodzie, w deszczu na zjazdach i mozolnych wjazdach na kolejne góry, w biegu i marszu na szczyt.

Dziękuję Kasi, bez której akceptacji moje wyczyny nigdy by się nie powiodły.



***

Post scriptum o trudności wyścigu:
Ta edycja (9-ta) Norseman'a została określona przez wieloletnich uczestników jako najcięższa i najtrudniejsza w jakiej do tej pory brali udział. Jestem jego częścią.




wtorek, 23 sierpnia 2011

Norseman Extreme Triathlon 2011 cz. 3

Pada.
Nawet nie napiszę, że zaczęło padać. Po prostu nie przestało. Chwilowe przerwy w deszczu są zbyt krótkie by rozróżniać początek i koniec. Deszcz tylko nasila się i słabnie.
Jazda w deszczu po niedawnym wypadku to moje przekleństwo. Cóż, jestem przerażony i... jadę.

Organizator przesunął miejsce startu i ulokował pierwszą strefę zmian 20 km dalej. Zamiast 180 km trzeba będzie przejechać 200 km. Drobiazg, zwłaszcza że dodatkowe kilometry, to prawie płaska droga (czytasz to z odpowiednią, sarkastyczną intonacją?).

Na nieszczęście wyścig odbywa się przy ruchu otwartym i mimo wczesnej pory ten jest dość duży. Większość jego tworzona jest przez przemieszczający się za zawodnikiem support.



Co pewien czas zjeżdżamy z głównej trasy i jedziemy starą, tuż nad zasnutym chmurami fiordem, drogą ze zniszczonym, popękanym asfaltem. Wjeżdżamy też w stare tunele, gdzie dla potrzeb zawodów zapalono światło. Świeci się co czwarta, piąta żarówka. Przejeżdża się przez plamy mroku kierując w stronę majaczącego wylotu. Wyjeżdżając z mroku mijam o włos wielką dziurę. Przez głowę przelatuje mi myśl, że pewnie niejeden będzie tutaj łapał gumę i 100 metrów dalej mijam zaabsorbowanego zrywaniem przebitej szytki uczestnika Norseman'a.



Pada.
Droga, choć nie ma wielkiego nastromienia, potrafi dość solidnie rozpędzić rower. Czuję wibracje przedniego koła. Zwalniam, muszę zmienić koło, tylko gdzie jest moje wsparcie? Gdzie mój support? Gdy się nad tym zastanawiam mijam leżącego zawodnika. Krzyczę do niego, ale nie odpowiada. Zwalniam i... nie mogę się wypiąć z pedałów. Przed sobą widzę kogoś z obsługi, dojeżdżam wołając o pomoc. Jeszcze kątem oka widzę jak dobiega do leżącego - będzie dobrze. Taką mam nadzieję.
Te dwa, a nawet trzy (dziura w drodze, niekontrolowane drgania koła, wywrotka zawodnika) przypadki wraz z deszczem nie nastrajają mnie optymistycznie, a to dopiero 15-sty km!
Aby wytrzymać do podjazdów, powtarzam sobie i nie rozkleić się, tam prędkość zostanie zredukowana do wartości jednocyfrowych i nic niespodziewanego się nie wydarzy. Będzie wolno, będzie spokojnie, będzie można psychicznie odetchnąć.



W końcu mam to czego chciałem. Zaczyna się pierwszy długi podjazd.
Zaczyna się mozolna wspinaczka. Przed wyjazdem nie potrafiłem sobie wyobrazić tego wielokilometrowego podjazdu. Za godzinę będę już miał go za sobą i sięgając pamięcią do dnia wyścigu wiem, że nie był taki najgorszy.



Na razie naciskam w wolnym rytmie na pedały i wdrapuję się coraz wyżej i wyżej.
A gdy mgła się rozwiewa i siąpiący deszcz nieco słabnie dostrzegam górskie ściany, spadające strumienie potoków, porastającą zbocza roślinność - ładnie tutaj, naprawdę ładnie, ale znowu trzeba patrzeć w asfalt i ciężko pracować.
Zaczyna się wypłaszczać, ale wcale nie jest łatwiej. Czuję coraz silniejsze podmuchy wiatru. Za parę kilometrów zacznie się rozległy płaskowyż.



I co z tego, że jest lekko w dół, jak wiatr i deszcz skutecznie mi utrudnia jazdę. Nie potrafię się po wypadku odblokować. Wiem, że muszę jakoś zjechać, ale o ściganiu na zjazdach nie ma mowy. Nie przełamię się, nie w deszczu (miejsca, które straciłem na wyścigu kolarskim straciłem tylko i wyłącznie na zjazdach). Chcę tylko bezpiecznie dojechać do T2.
Szczęśliwie udaje mi się wcześniej zabrać od Kasi i Przemka dodatkową bluzę, i to nie na 40 km (a w rzeczywistości na 60 km) tak jak się umawialiśmy. Dzięki czemu nie wychładzam się, bo chociaż niby lekko jeszcze pod górę, ale wiatr już przenika przez kurtkę i wespół z deszczem oziębia ciało.



Po płaskowyżu z hulającym wiatrem, gdzie najgorsze co mogło mnie spotkać, to wyprzedzający autobus, który "zabierał wiatr" powodując walkę o utrzymanie równowagi, zaczynały się zjazdy do miejscowości Geilo - półmetek trasy kolarskiej (+ 20 km). Zjazdy, czyli na 3 km zjazdu 1 km podjazdu. Należy przyjąć, że słowo zjazd opisuje dominujący kierunek, uśrednioną wartość i zupełnie nie wyklucza miejscowych, interwałowych podjazdów.



Na całej trasie jest 5 dużych podjazdów. Pierwszy, długi, okropny, z największym przewyższeniem i kolejne cztery, parokilometrowe, nie dłuższe niż 8 km w jednym kawałku i nie stromsze niż 8%.
Po pierwszym podjeździe myślałem, że kolejne będą formalnością. Nie były! Na przedostatnim kląłem w duchu na niekończący się, wznoszący w górę asfalt; na ostatnim już się z tym nie kryłem.

Support w czasie mojej jazdy dokonywał cudów, starając się zatrzymywać najczęściej jak tylko mógł (towarzyszenie w czasie jazdy było zabronione, pod groźbą dyskwalifikacji zawodnika), dopingując i podając potrzebne rzeczy. Dzięki temu mogę jechać z jednym bidonem i być spokojnym, że picia i jedzenia mi nie zbraknie. Zdążą podać.



Po drugim podjeździe i zjeździe zaczyna się rozpogadzać.
Dwa następne podjazdy (i zjazdy) przejadę już nie w niekończących się, a w przelotnych deszczach.
Ostatni, piąty, najbardziej koszmarny podjazd, na którym myślałem, że zsiądę z roweru i dopcham go pod górę (na przełożeniu 39/27 już ledwo dawałem radę), klnąc w głos, to było "tylko" 8 km i 8%.
Aż w końcu, w końcu, NAAA-REEESZCIE, skończył się!



Jeszcze tylko jeden płaskowyż i długie, szaleńcze zjazdy.
Kasia z Przemkiem pojechali przygotować dla mnie strefę zmiany. Słońce przygrzewało, asfalt był już suchy i... na samym początku zjazdów wyprzedził mnie tubylec. Tak mi się wydawało bo widać, że był zaznajomiony z trasą. Trzymałem się jego, jadąc za nim jakieś 80 metrów i dublując jego manewry.
Zbliża się zakręt, on nie zwalnia, jeszcze kręci dodatkowo. Powtarzam, choć boję się jaki to będzie zakręt i co za nim mnie czeka. Jest łagodny, wyprofilowany i za nim jest długa prosta. Kolejny, wygląda podobnie, ale widzę gwałtowne hamowanie - powtarzam manewr, i faktycznie, zakręt jest bardzo ostry. Zjeżdżamy tak wiele kilometrów, aż ok. 15 km przed metą odjeżdża mi na kolejnym podjeździe.



Asfalt w tym miejscu jest jakości polskiej - wybrzuszony, pofałdowany, mocno telepie lub wyrzuca w powietrze, daje się wygodnie jechać, ale lewą stroną, o ile nic nie nadjeżdża z naprzeciwka. Potrzeba wykrzesać z siebie dodatkowe siły i mocno koncentrować się na drodze.
Do mety pozostało już niewiele. Nie trzeba się spieszyć. Przecież do przebiegnięcia zostaje jeszcze maraton. Całe 42 km w palącym, górskim, północnym słońcu.
Więc spokojnie dojeżdżam do mety.



Przeżyłem, nie wyprzedziło mnie zbyt wielu, utrzymałem promowaną pozycję, czarna koszulka jest w moim zasięgu.
Tak mi się wydaje, ale to trzeba potwierdzić. Jeszcze nie czas na końcową radość, jeszcze maraton, jeszcze wiele się może wydarzyć.



Wybiegam z T2.
Obsługa pokazuje mi kartkę z liczbą: "121".

Czy utrzymam to miejsce do decydującego check-point'u na 32 i 37 kilometrze?

wtorek, 16 sierpnia 2011

Norseman Extreme Triathlon 2011 cz.2

Jest 1:30.
Noc.

Co ja tutaj robię?
Na oświetlonej sali pełnej rozespanych ludzi szykujących się do wyjścia, pakujących rzeczy, zjadających naprędce batony, wyciskających, czasem niezbyt dokładnie, żele, zalewających wodą bidony i wykonujących wiele rzeczy, zdawałoby się zupełnie niepotrzebnych.
Co ja tutaj robię?
Czy rzeczywiście przejechałem ponad 2000 kilometrów by znosić te niewygody, a na dodatek pociągnąłem też ze sobą innych na tę wyprawę?
Czy warto?
Czy dam radę?
Czy spanikuję na zjazdach w deszczu?
Spokój...



Kasia z Przemkiem krzątają się zanosząc rzeczy do samochodu. Patrzę na nich i wiem, że trzeba poddać się rutynie przygotowań. Znaleźć uspokojenie w starannie wyćwiczonych i sprawdzonych czynnościach.
Tak czynię i to przynosi spokój.

Jedziemy przez noc na przystań. Jest zimno. Jeden deszcz przestał padać, ale pewnie zaraz zacznie padać następny.
Daję się opisać numerem startowym i czekam spokojnie w strefie dla zawodników.
Dopływa prom.
Uścisk dłoni, klepnięcie w ramię, krzepiący okrzyk.
Wchodzę do środka. Jest ok. 2:30.



Ulokowawszy się w fotelu usiłuję się zdrzemnąć, ale panuje jakaś nienaturalna cisza. Jest nas już sporo, ale wszyscy cichną. Przypomina mi się dawny zjazd do kopalni, ale po pewnym czasie, gdy pokład zaczyna drżeć od pracujących silników wyrywam się z odrętwienia; inni podobnie. Zaczynają się pogawędki, co chwili jakaś grupka wybucha śmiechem. Atmosfera jest luźna i przyjazna i tylko nakładane pianki i kolejki do ubikacji przypominają co za chwilę ma się wydarzyć.
W tym samym czasie przygotowywana jest dla mnie zmiana w T1.



O 4:30 kotwiczymy i w głośnikach słychać komunikat, że za 15 minut zacznie się wypuszczanie zawodników na linię startu.
Rozpoczyna się krzątanina.

Po kwadransie odpowiednio ubrany podchodzę do krawędzi promu. Przede mną już ktoś wskoczył do wody, obok ktoś skacze, ale nie przypomina to nagłego zrzutu jaki możemy znać z wojskowych filmów. Każdy z nas czuje respekt przed zimną, czarną, oddaloną o parę metrów wodą. Tu już nikt nie żartuje, nikt nie puszcza zawadiacko oka do drugiego, nikt nikogo nie poklepuje, nawet nie dotyka. Sędziowie nie ponaglają. Wiedzą, że to jest ta chwila, którą każdy z nas musi sam przetrawić w sobie, wziąć oddech i... odbić się od krawędzi, by po sekundzie zanurzyć się w zimnej wodzie.
Reflektory oświetlają miejsce skoku potęgując rozpościerającą się czerń dookoła. Właściwie, to zaczyna szarzeć, ale dla mnie wokół jest czarno i tylko widzę pod sobą spienioną wodę po skoku poprzednika. Wdech, wydech, wdech, wydech, wdech...
Jedna ręka zaciska nos, druga dociska okularki, robię krok naprzód i... wpadam do wody. Nie otwieram oczu, wypływam, łapię oddech i dopiero teraz się rozglądam. Trzeba odpłynąć, zrobić miejsce innym. Skok w głąb, w nieznane już jest za mną, już jest częścią historii.



Płynę przed siebie, za innymi, w stronę kajaków, które rzekomo uformowały linię startu.
Płynę i zaczynam mieć wątpliwości. Tak długo płynę, a kajaki ciągle tak samo są daleko przede mną. Wokoło wszyscy raźno przebierają rękoma. Może przegapiłem start?
Zaczynam się spieszyć.
Po dłuższej chwili, już z zadyszką docieram na linię startu. Uff, a jednak nie przegapiłem. Stoją, czekają. Mogę odpocząć.
Pytam się jednego z kajakarzy dokąd mam płynąć. Ten wskazuje ręką przed siebie: „tam gdzie błyska światło, tam jest boja nawrotowa”. Patrzę i gdzieś daleko przed sobą widzę pulsujący, pomarańczowy punkt. Bardzo daleko.
Ekscytacja robi swoje – nie czuję zimna. Jeszcze nie. Dopiero potem, po nawrocie będę, przenosząc ręce nad powierzchnią wody zaciskał palce w pięść starając się przywrócić krążenie i wyrwać je z drętwienia. Na zimne stopy w ogóle nie zwracam uwagi.



Dźwięk syreny na promie przetacza się po fiordzie.
Jest prawdopodobnie 5:00. Od trzech i pół godziny nie śpię. Zresztą, ile wcześniej spałem? Dwie godziny? Nieważne. Adrenalina już robi swoje. Za kilkanaście godzin będzie po wszystkim. Ale wtedy tak nie myślałem, nie wolno. Każdy cel ma być krótkoterminowy i łatwo osiągalny w przeciwnym razie pokonają cię przeciwności.
Na razie płyniemy gromadnie. Ścisku nie ma. Czuję jak fale w fiordzie rytmicznie unoszą moje ciało. Zgrać się z tym rytmem, znaleźć kogoś za kim można płynąć i naprzód, naprzód w stronę błyskającego światła.
Potem nawrót i... kolejny długi odcinek.
Za długo, za zimno, ale wszyscy mamy tak samo. Fakt, nie wszyscy tak samo to zniesiemy.



Wreszcie meta, blisko, jeszcze tylko opłynięcie głazów przy plaży i wyjście po śliskich, porośniętych glonami kamieniach.





Przemek już czeka.
Dobiegamy do roweru. Pomaga mi się przebrać, podaje informację, który jestem, pomaga wsiąść, wypycha pod górę, ruszam, jadę i... zaczyna padać.
Zaczyna się wyścig kolarski.



Potem się dowiedziałem, że gdy byłem na promie nad fiordem przeszła rzęsista ulewa, a będąc już w domu doczytałem informację podaną przez organizatora, że na skutek wiatru, fali i temperatury 26 uczestników Norseman'a nie zostało dopuszczonych do kolejnego etapu zmagań.

***

Nie czytałaś/eś pierwszej części?
Tu znajdziesz: pierwszą część relacji.

wtorek, 9 sierpnia 2011

Norseman Extreme Triathlon 2011 cz. 1

Nadeszła pora podzielenia się przeżyciami.
Tych, których niewiele to obchodzi zapraszam tylko na skróconą relację, która sprowadza się do odpowiedzi na trzy pytania:
Ciężko było?
Drogo było?
Warto było?
I na wszystkie te trzy pytania odpowiadam: TAK!

I ci, których niewiele to wydarzenie obchodzi mogą spokojnie wyjechać na miesięczny odpoczynek, albowiem planuję przez cały miesiąc sukcesywnie zamieszczać relacje z Norsemana.

***



Opowieść swoją powinienem zacząć od kiełkowania idei, ale to zbyt daleko idące wywodzenie. Zamiast tego zacznę od ponurych myśli, które mnie nachodziły, gdy oglądałem sufit w Salzburskiej Klinice Ortopedycznej 6 tygodni wcześniej.
Po 5 godzinach jazdy w deszczu, głodny, wyziębiony i z pewnością otępiały nie zareagowałem w porę na zjeździe, na zakręcie.
Skutek był opłakany, ale nie dość, że przeżyłem, to jeszcze niczego sobie nie złamałem, a podejrzeń lekarze mieli aż nadto.
Szczęśliwie byłem cały i mogłem roić sobie desperacki powrót do sportu, choć w tamtej chwili zastanawiałem się tylko jak wycofać się z Norseman'a bez utraty wpisowego.


Mijały tygodnie. Wracały siły, wracało zdrowie, nawet utracona forma raczyła powoli się do mnie podkradać. Coraz sprawniej biegałem, coraz wygodniej było na rowerze, tylko do wody nie wchodziłem ze względu na obolały bark. Powróciła nadzieja na start.

Po IM we Frankfurcie przygotowania wyjazdowe nabrały tempa.
Zaczęło się wielokrotne czytanie zaleceń i wymagań organizacyjnych, pakowanie rzeczy na wszelką możliwą pogodę i na częste zmiany w razie bardzo niekorzystnej, i gdy już tych rzeczy było naprawdę przygotowanych bardzo dużo, to okazało się, że mogłoby być ich jeszcze więcej (na szczęście nie wszystkie były potrzebne, ale o tym miałem się przekonać za kilka dni).



Aż w końcu przyjechał Przemek Przywarty, który miał pełnić rolę i wypełniać obowiązki supportu, i wraz z Kasią trzasnęliśmy drzwiczkami od samochodu, i... rozpoczęliśmy ciągnącą się przez ponad 2000 km drogę.



Droga autostradami jest nudna. Szybko i szybciej. Kolejne tankowanie, odpoczynek i dalej. Dopiero w Norwegii zrobiliśmy sobie prawdziwy biwak z gotowaniem na ognisku, spaniem w namiocie, myciem w rzece; ech, taka namiastka traperskiej przygody. Pierwsza i ostatnia na trasie.
Jedyne „drogowe” przygody spotkały nas w Norwegii: krowy spacerujące po drodze. Poza tym padało. Raz silniej, raz słabiej, ale nieustannie.



Podjeżdżając od strony Oslo miałem okazję zapoznać się z większą częścią trasy. Co prawda „pod prąd”, ale dobre cokolwiek. Patrzyłem na trasę między wahnięciami wycieraczek ścierającymi wodę, patrzyłem na tablice z 6%, 7% i 8% wielokilometrowymi zjazdami, które już jutro miały być dla mnie podjazdami, patrzyłem na przerażające serpentyny, po których miałem zjeżdżać, deszcz padał, serce miękło, niepokój rósł, wyobraźnia odgrzebywała okruchy wypadku z Austrii, dłonie potniały...



Jeśli się powtórzy sytuacja sprzed kilku tygodni?

Wydawało mi się, że przegnałem lęki. Na kilku treningach, na swoich trasach zjeżdżałem bez obaw i zahamowań (psychicznych i tych dosłownych).
Wydawało mi się, że przegnałem lęki.
Musiałem przyznać przed sobą samym: wydawało mi się!
Nie przegnałem!



Na miejscu mieliśmy być w piątek (start w sobotę) wczesnym przedpołudniem by odebrać pakiet startowy: numer, chip, naklejki na samochód, koszulkę dla supportu i wziąć udział w obowiązkowej odprawie.
Czułem się, że pół dnia zmarnowałem przyjeżdżając za wcześnie.
Komu potrzebna jest odprawa przed zawodami?
Cóż takiego może powiedzieć organizator czego bym nie wiedział?



Okazało się, że na przykład mogę nie wiedzieć, że chcą zmienić dystans pływania, albo je odwołać, bo temperatura wody spadła do 11 stopni.
Mogą też, zmienić miejsce pływania. Przesunąć o 20 km dalej.
A że w regulaminie nie ma nic o nienaruszalności dystansów konkurencji, to te 20 km więcej doliczy się do jazdy na rowerze. Proste? Proste!
W ten sposób „mój” Norseman będzie liczył nie 226 km jak przystało na dystans ironmanowy, ale 246 km, z 200-stoma km jazdy na rowerze.
No i okrętowanie na prom będzie 10 km od Eidfjord pół godziny wcześniej. Szykuje się w związku z tym krótka noc.



Właśnie! To gdzie śpimy?
Rozstawiamy namiot na pobliskim stadionie w deszczu, czy idziemy na salę sportową (o hotelach, pensjonatach, kwaterach należy zapomnieć – wszystko zajęte przez triathlonistów)?

Wybieramy salę (100 NOK od osoby) i zajmujemy śpiworami miejsce.



Rozpoczynamy szykowanie wyposażenia do T1, do T2, warianty ubraniowe na trasę oraz obowiązkowe wyposażenie na ostatnie kilometry kopuły szczytowej. Po czym idziemy oglądnąć zmagania młodzieży w sprincie triathlonowym, a dokładniej: duathlonowym. Ze względu na zimną wodę odwołano im pływanie, mimo tego, że mieli przepłynąć tylko 400 m.



A potem..., potem wracamy na salę, korzystamy z kuchni by ugotować sobie kolację i ułożywszy się w śpiworach udajemy, że śpimy.
To na nic. Nie da się zasnąć!
Nie przeszkadzają szelesty, szepty, wyjścia i powroty do ubikacji. Ciężar jutrzejszych zmagań nie pozwala zasnąć. Tysiące myśli, odczuć, postanowień przewala się z łoskotem i wyrywa z płytkiej drzemki. Gdy w końcu, litościwie sen przerywa tę szaloną gonitwę na sali zapala się światło.
Jest 1:30.
Już czas!



podobało się, skorzystałeś? postaw kawę autorowi